wtorek, 22 lipca 2014

noname

Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Tego się kotu po prostu nie robi.

Mam dziurę w biografii.
I CO TERAZ?

sobota, 3 maja 2014

TAK

Przerwa w nadawaniu nastąpiła samoistnie. W pierwszej połowie, gdy już miałam się odezwać, a palce świerzbiły boleśnie, aby coś napisać, ustaliłam, że dopóki nie ustabilizuje się (w sensie pójdzie w pozytywną stronę) moja sytuacja, nazwijmy związkowa, to się nie odezwę. Taki wet. Przynajmniej motywowało mnie to w pewien sposób, by się nie poddawać.

Oto i jestem z tarczą, nie na tarczy.

Bogatsza o uczucia, nowe emocje, nowe doświadczenia. I szczęśliwsza. A jakże.

Przypomniało mi się właśnie, jak obudziłam się z epickim wrażeniem, pewnego grudniowego poranka. Śniła mi się pieśń, znana przez większość Polaków, zapewne. Strachy na lachy nagrały kiedyś piosenkę "Dzień dobry, kocham cię" i to właśnie mi się przyśniło nad ranem, brzmiała w moich uszach, a kiedy otworzyłam oczy, poczułam się najszczęśliwszą sapientią pod Słońcem. 

... zaraz wracam.

Nie wiem kiedy, doprawdy. Trzymajcie za mnie kciuki, za nas, za studia, za pracę... Trzymajcie. 

PS Kloe, dostałam Twoją kartkę, oczywiście. Do Ciebie prawie wysłałam, już była zaadresowana, ale jakoś nie dotarłam na pocztę, a głupio byłoby wysyłać wielkanocną kartkę na majówkę, czy tam Boże Ciało. Ale jest już postęp, wychodzi na to, że następnym razem trafi i na pocztę, i do rąk własnych adresatki.

niedziela, 23 lutego 2014

nieporadnik, jak schudnąć

...lub zejść z tego padołu łez śmiercią głodową.

Dieta ta kosztuje jedyne 50 zł (słownie: pięćdziesiąt), jest jeden warunek - musi być ono w jednym papierku, żaden przelew, żadne takie. W pierwszym dniu oczyszczasz kompletnie swój portfel z drobnych, w celu zakupienia biletów autobusowych - na przykład, w żadnym razie na jedzenie. Dnia drugiego o piątej rano, powłóczywszy nogami po ciężkiej nocce w pracy, idziesz do pierwszej lepszej placówki - czyt. avitex. Wpatruj się przez dwie minuty w kanapki z kurczakiem, czy szynką - jest również opcja wegetariańska. Poproś o swoją ulubioną, chciej zapłacić banknotem pięćdziesięciozłotowym. Usłyszysz, że jest to niemożliwe. Wyjdź bez bułki, ale z pieniędzmi. Drugiego dnia powtórz manewr, lecz w innym miejscu. O piątej rano nikt Ci reszty nie wyda, przez cztery dni pracy z powodzeniem możesz schudnąć :>.

Sesja zaliczona, pierwsza sesja, w pierwszym terminie. Powód do dumy i radości. Owszem tak jest. Czasem mi się wydaje (megalomania?), że jestem bohaterką. Pracuję, studiuję i ŻYJĘ. A przynajmniej próbuję żyć, tak jak chcę. Kołacze mi od czasu do czasu po głowie myśl, by się wyprowadzić - wiele osób mi tak radzi. W sumie chciałabym, ale wiem, że finansowo nie mam szans, zbyt wiele muszę wydać na studia, nie teraz, ale może kiedyś... Może bliżej, niż mi się wydaje? Sesja wydawała się być ciężka, chemia, matma, mikroekonomia, prawo, inżyniera procesów przemysłowych... udało się. Nie powiem, w większości przypadków "fartem", w większości przypadków przepisywałam, ściągałam jak głupia, ale wola przetrwania była silniejsza. Naprawdę ciężko jest czegokolwiek się uczyć po całym dniu pracy, podczas dnia wolnego jest jeszcze ciężej, gdy wydaje się, że nie da się wstać z łóżka. Więc kombinowałam, to potrafię całkiem dobrze, znam za to profesjonalistę i ten profesjonalista pokazuje mi jak kombinować jeszcze bardziej. Można zatem wysunąć wniosek, iż będzie gorzej (lub lepiej, punkt widzenia zależy od...). W dodatku od pewnego czasu (jakieś trzy-cztery miesiące) gubię wszystko na potęgę. Już się boję, że w końcu zgubię coś poważnego i będzie problem. Jakoś tak się samo gubi, nie panuję nad tym. Dla przykładu, ostatnio na egzaminie z matematyki zgubiłam zeszyt do tegoż przedmiotu, a zorientowałam się dopiero, gdy wróciłam załamana do domu, sądząc, iż nie zdałam i chciałam się wziąć do nauki. Jakież było moje zdziwienie, gdy otworzywszy torebkę, ujrzałam w niej niemal żałobną pustkę. Oczy wielkie jak spodki, chodzenie w tę i z powrotem z dominującym, jakże inteligentnym zresztą, komentarzem "nie wierzę". Po dwóch minutach lamentów, siostra pyta: "co zgubiłaś?". Notoryczne gubienie stało się faktem niezaprzeczalnym, jestem w pełni świadoma ewentualnych konsekwencji, ale zawsze po takiej sytuacji dostaję kazanie, niczym trzpiotowata nastolatka, mające ukierunkować mnie na czym świat leży. Jako iż nie zjadłam jeszcze (jeszcze!) wszystkich rozumów, słucham z cierpliwością, której nie powstydziłby się żaden święty, czekam też wytrwale, gdy nadejdzie moment mojej odpowiedzi, tłumacząc, iż nie do końca mam na to wpływ, a rzeczy ważnych pilnuję jak oka w głowie. Niestety, ostatnio moja zdolność przekonywania osiąga apogea depresji, toteż bliscy moi zwyczajnie mi nie wierzą. To samo dotyczyło tej nieszczęsnej matematyki, bo w dużej mierze cała ta "awantura" rozegrała się przez to, iż przeleżałam dupą do góry dokumentnie urlop, zamiast uczyć się do sesji. Jak ujrzeli mnie w stanie "nie-zdałam-nie-mam-sił-cholera-jasna-nie-stać-mnie-na-warunek", ileż się wówczas nasłuchałam... Potem rodzina moja patrzyła na mnie z dominującym niedowierzaniem kiedy to po dniu spędzonym w szkole, zmęczona po egzaminach, zamiast oglądać spokojnie skoki w tv, wzięłam się do nauki matematyki. Ironia losu polegała na tym, że kolejnego dnia, gdy wyniki zawisły na fejsbukowej tablicy, patrzę, mrugam i oczy mrużę, a tu moje nazwisko jak byk, trója z trzema minusami (da się? da!), czytam jeszcze raz. No nic, w mojej grupie nie widnieje nikt, kto ma takie samo nazwisko, nie ma też osoby o tym samym imieniu. Zatem to ja. Cud (ściąganie), nie do wiary, mój prawie okrzyk radości (jako że był niedzielny ranek, darowałam sobie okrzyki). Zdałam. Zaczęłam się śmiać, że ja to mam podejście profesjonalne, najpierw idę na egzamin, po nim się uczę, a i tak zdaję. Rodzinka trochę się pośmiała, w dużej mierze dalej wypominali mi moją niesubordynację, a ja uznałam, że temat jest zamknięty. Otóż nie (ja naiwna). Przy okazji rodzinnego spotkania, moi rodziciele, wydali na świat kolejną anegdotkę z moim udziałem - odnośnie do nauki matematyki (zapomnieli li i tylko o zagubionym zeszycie). Co więcej, wyczuwam, iż kolejną anegdotkę jaką sprzedają (o ile nie dam im powodu do lepszej), będzie moje dominujące gubienie. I tak, z jednej strony uznać można, że ze mną to same problemy, a z drugiej - dostarczam rozrywki większości rodziny. To ja już nie wiem, poprawiać się, czy nie...?
I taki to mój przypadek, nie pierwszy i nie ostatni raz zapewne, że najpierw zrobię coś dziwnego, dostanę trzy (co najmniej) kazania, być może cała trójca (do rodzicieli dorzucam siostrę) je powtórzy dla pewności utrwalenia. Minie kilka dni. Wspomną znów, tym razem z lekkim śmiechem, po czym rzucą przy najbliższej okazji jako anegdotkę. Zapowiedziałam już dawno, że jeśli doczekam się ja potomstwa, mają im nie opowiadać o moich dokonaniach - to tak dla bezpieczeństwa...

czwartek, 19 grudnia 2013

tak jest

Trochę czasu mam, więc piszę. Wszystko u mnie zmienia się, jak w kalejdoskopie, czas pędzi jak szalony, brak chwil wytchnienia. Mogłabym narzekać na taki stan rzeczy, ale przyznam - podoba mi się to. W domu stałam się gościem, nie pamiętam kiedy jadłam normalny obiad, a nie odgrzewany naprędce. I kiedy ostatni raz było to wcześniej, niż o dwudziestej. W życiu nie zarwałam tylu nocy, przez pracę i szkołę, nauczyłam się funkcjonować normalnie po dwóch godzinach snu. Mam do napisania tyle sprawozdań, że nie wiem w co ręce włożyć. Ale lubię ten stan. Być może jest ciężko, jednak wyzwaniem jest dla mnie poradzić sobie w tej sytuacji. Mogę narzekać, że studia mnie wyczerpują kompletnie - ale polubiłam studiowanie, to samo dotyczy pracy, jest męcząca i stresująca, jednak cóż bym robiła, gdybym jej nie miała? A i z dobrodziejstwem inwentarza, zaczęło mi się coś dziać w życiu prywatnym. Pewna zasada się potwierdza - im mniej czasu masz, tym więcej osób zabiega o to, byś im go poświęcała. Wyglądam, niestety, już trochę marnie - styl życia wymusił zrzucenie kilogramów, na których nadmiar nie narzekałam. W efekcie odkąd rozpoczęłam pracę schudłam 7 kg ... chyba, bo przestałam się ważyć, przeraża mnie już wchodzenie na wagę. I żeby nie było JEM, ale mam na to bardzo mało czasu. Jak na wszystko zresztą.
Z przyczyn oczywistych sami widzicie dlaczego mam tu takie zaległości. Dlaczego przegapiłam, że blogowi stuknął roczek (22 listopada) i dlaczego tak rzadko się odzywam. Prawdę mówiąc, waham się (wahałam), czy nie zawiesić blogową działalność, zobaczymy.

wtorek, 19 listopada 2013

taka sytuacja

Wczoraj spotkała mnie dziwna sytuacja, która zainspirowała do napisania tego postu. Niestety nie jest to pozytywna inspiracja, wywołała ona moje oburzenie. I nie tylko moje.

Siedziałam akurat na przerwie i mieliłam swój marny posiłek, na który i tak nie miałam ochoty, kiedy do pokoju odpoczynkowego (my zwiemy go crew roomem) przyszedł jeden z bardzo sympatycznych kolegów, również na przerwę. Razem ze mną w crew roomie była głuchoniema dziewczyna, która posiada aparat słuchowy i "coś" słyszy, generalnie można się z nią porozumieć, choć momentami ciężko zrozumieć, co ona mówi. Kolega zaproponował, że włączy nam telewizor, co w zasadzie mnie ucieszyło, bo posłuchałabym sobie muzyki i kiedy on odwrócony tyłem do nas, kombinował z telewizorem, moja koleżanka próbowała mi coś przekazać. Ale oczywiście jej nie zrozumiałam, więc napisała mi na kartce. Dostałam karteczkę z napisem "świadek Jehowy", a na twarzy dziewczyny rysowało się oburzenie, a może nawet zgorszenie? Zapytała mnie kilka razy, czy rozumiem o co chodzi, na co ja odparłam już z irytacją, że tak. W tym czasie kolega się odwrócił do nas, a ja powróciłam z nim do normalnej rozmowy, było mi przykro (tak jakby w jego imieniu) za to, co zrobiła ta dziewczyna.

Nie rozumiem jednego, głuchoniema dziewczyna domaga się tolerancji wobec swojej niepełnosprawności, bardzo jej współczuję - zresztą rozmawiałyśmy kiedyś na ten temat i obie miałyśmy łzy w oczach. Wszyscy ją traktują z delikatnością, wykazują się cierpliwością i staramy się jej pomagać, podczas gdy ona dopuszcza się nietolerancji. Tak się składa, że pracuję w miejscu, gdzie ludzie są "kolorowi" - geje, lesbijki, osoby biseksualne, ateiści... inna wiara nie jest dla mnie zaskoczeniem, ani tym bardziej powodem do zgorszenia. Nie zaglądam nikomu do łóżka, nie interesuje mnie czyjaś orientacja, toleruję to, że ktoś może być inny ode mnie i podobnie jest z wiarą. Nie zamierzam robić komuś przykrości ze względu na to, że wierzy inaczej, niż ja lub że nie wierzy wcale. Ale nie pojmuję jak ktoś, kto oczekuje pełnej akceptacji w środowisku i nie chce wyróżniać się swoją innością, może jednocześnie nie akceptować innych.

Ja osobiście toleruję przekonania innych i oczekuję tego samego z drugiej strony. Wyznanie owej koleżanki nie zmieniło moich spostrzeżeń - wręcz umocniło sympatię do tego kolegi. Tym bardziej, że jest pomocny i potrafi mnie rozbawić w każdej sytuacji, a mimo to iż udaje kogoś, kto niczym się nie przejmuje - jest wrażliwy i gdyby ktoś kazał mi wybierać "kogo poprę" - za nim stanęłabym murem.

wtorek, 12 listopada 2013

dowcipy losu

Jeśli wydawało mi się kiedykolwiek, że coś jest w życiu niemożliwe, naprawdę się myliłam i choć zawsze uważałam, że nie ma rzeczy niemożliwych, to wydawało mi się, iż może jednak są jakieś granice. Nie ma. Nie ma granic. WSZYSTKO SIĘ MOŻE ZDARZYĆ. 

1. Idąc na zaoczne studia wiedziałam, że nikogo znajomego to ja raczej nie spotkam, bo moi rówieśnicy wybierali elitarne dzienne, a nie jakieś tam zaoczne. W dodatku towaroznawstwo, wtf - co to jest w ogóle? Nikt nie chce układać towaru w magazynie (a tak to niestety brzmi, jednak rzeczywistość ma z tym niewiele wspólnego). A tu co się okazało? Pierwsze zajęcia, a do sali wparowuje chłopak, z którym chodziłam do zerówki, tej samej klasy w podstawówce, jednego gimnazjum i liceum (ale różnych klas). Chłopak, który był w szóstej klasie podstawówki moją wielką miłością, rzekomo ze wzajemnością, ale się nie ułożyło i zaprzestaliśmy rozmawiania. Dlatego wielkim zdziwieniem było ujrzeć akurat jego - jest ostatnią osobą, której bym się spodziewała spotkać. Wychodząc z liceum myślałam: nooo, przynajmniej już go nie spotkam. Taaa... 

2. Okazało się, że ten sam kierunek studiów, co ja wybrał kolega z gimnazjum - tyle, że on w systemie dziennym. Nie byłoby to dziwne, gdyby ów kolega nie był moją wielką miłością gimnazjalną dla odmiany. I że tak powiem, kontakty nam się odnowiły. 

3. Przyszłam sobie na język angielski, kulturalnie szukałam miejsca i moje oczy zahaczyły o jakąś-znajomą-twarz-z-nie-mojego-kierunku, przy czym po bliższym przyjrzeniu się (jakiś metr) doszłam do wniosku, że w życiu sobie nie przypomnę, gdzie tę twarz widziałam. Po czym okazało się, przy okazji pytania kto-skąd-jest, że chłopak ten jest powiedzmy z mojej miejscowości (jak powiedział nazwę tej "mieściny" to udawałam, że wcale stamtąd nie jestem). Stwierdziłam, że pewnie dlatego twarz mi coś mówi. Jednak ostatnie zajęcia wyjaśniły, że chłopak ten ma identyczne nazwisko, jak ... pewna moja miłość z daaawnych lat. I chyba już wiem, dlaczego kojarzę twarz... 

4. Sytuacja znów z angielskiego, kolega koło którego się przysiadłam ma identyczne nazwisko, jak ten kolega z punktu drugiego. Hmm... dziwne, prawda?

Może gdyby takich przypadków było dwa, to nie zwróciłabym uwagi, ale jako że jest ich ciut więcej, rzuciły mi się w oczy - i teraz mi powiedzcie, że życie nie jest niesamowite!




poniedziałek, 4 listopada 2013

Alicją w Krainie Czarów być

Być może nie wyglądam na to, ale dość dawno opanowałam sztukę wiązania butów, choć - odnoszę wrażenie - że ludziom wokół wydaje się, jakbym uczyniła to dopiero wczoraj. Od najmłodszych lat budziłam w osobach z mojego otoczenia coś w rodzaju opiekuńczości, ale można sądzić, że to naturalne, iż małe, słodkie, niebieskookie dziewczątko z białymi włosami może budzić podobne uczucia. Tym bardziej, jak ma kilka lat. Wraz z mijającymi latami przyzwyczaiłam się, że rodzina wciąż traktuje mnie ze zbytnią troską - w końcu wciąż kołaczy im po głowach małe-białe moje wyobrażenie, a ponadto jestem najmłodszym dziewczęciem w rodzinie, co skupiało na mnie wszystkie achy tego świata. Rozumiałam ów fakt i może rozumiałabym do tej pory, gdyby rzeczona nadopiekuńczość nie rzuciła się na zupełnie inne płaszczyzny. Mianowicie: praca. Okej, ja rozumiem, że pracuję ze starszą siostrą, co niejako powoduje, że ja jestem ta "mniejsza", ale w żaden sposób nie powinno zrzucać mnie do poziomu dziecka, które uczy się wiązać buty. Owszem, chciałabym być dzieckiem, które uczy się wiązać buty, mieć tyle lat, chodzić do podstawówki i nie zastanawiać się nad żadną pracą. Wymaga się ode mnie podejścia profesjonalnego, zmieniły mi się trochę również obowiązki, zwiększyła odpowiedzialność - tego nikt z moich barków nie ściągnie. Za to wiele osób traktuje mnie, jak dzieciaka, który ma problemy z trafieniem do domu. Wbrew pozorom jestem samodzielna i sama, ale dzielna. Może miewam na twarzy wyraz bezradności, przestrachu, paniki - ale akurat wtedy, gdy coś takiego gna przez moją facjatę jakoś nikt nie kwapi się do zdjęcia z moich barek danego brzemienia. Za to, gdy kompletnie pomocy nie potrzebuję, nagle wyrasta przede mną ktoś, kto najchętniej poinstruowałby mnie, jak używać zamka błyskawicznego. Byłoby to może śmieszne, gdyby nie zaburzało pewnych proporcji, ja mam dziewiętnaście lat (tak, to wciąż jest -naście), samodzielnie założyłam sobie konto w banku, zapisałam się na studia, zapłaciłam za nie... ba! samodzielnie na nie zarobiłam, codziennie docieram do pracy ciężkie kilometry - wymagam od siebie 150% ... i nagle zza rogu wychodzi człowiek, który traktuje mnie jak dziecko i próbuje "pomóc" w sprawach najprostszych. Źle to wpływa na moje samopoczucie, jak i kontakty z płcią przeciwną... Kiedyś ktoś powiedział mi, że jak przytyję dwadzieścia kilogramów, to ludzie przestaną traktować mnie, jak pełnoletniego bachora, być może - (nie)stety mam wątpliwy wpływ na swój wygląd, może ostatnio zeszczuplałam (kiedyś wydawało mi się, że osiągnięcie wagi poniżej 50kg jest niemożliwe, jednak jest...), może nie jestem żyrafą (ale znam dużo osób niższych ode mnie, nie mających podobnych problemów), może mam te cholerne blond włosy i niebieskie oczy, ale litości - mam też głowę na karku, nie jestem głupia i wcale nie potrzebuję niańki. Jak tak dalej pójdzie, to w wieku 50 lat będę starą panną, która potrzebuje opiekuna do nauki wiązania butów.